By nigdy nie wrócić
To najbardziej znane w Danii zdjęcie polskich uciekinierów. Zrobił je 7 grudnia 1968 roku w duńskim porcie Rønne na Bornholmie fotoreporter „Bornholms Tidende”.
Stoją od lewej: Stefan, Barbara Ciborowscy, Jan Kirsch, Krystyna, Leszek, Zdzisław Ciborowscy i Ryszard Kulla. Od lewej oparci o burtę są: Krystyna, Andrzej, Bożena Ciborowscy.
Jest słoneczny dzień, a oni stoją na pokładzie drewnianego kutra, który rano wpłynął do portu. Po prawej dwóch chłopaków w bluzach wzorowanych na strojach Czerwonych Gitar. To siedemnastoletni Zdzisiek i o rok starszy od niego Rysiek. Po lewej w minispódniczce, z długimi włosami szesnastoletnia Basia, obok stoi na burcie ostrzyżony na pazia chłopiec – to jedenastoletni Stefan. W środku przy maszcie – troje dzieci (trzynastoletnia Krystyna, dziesięcioletni Andrzej, ośmioletnia Bożena). Dwudziestoczteroletni Jan stoi w futrzanej czapce, obok trzydziestosześcioletnia Krystyna, żona szypra, w ciemnym zimowym płaszczu. Najważniejszy jest człowiek opierający się dłonią o kluzę na burcie, patrzący fotografowi prosto w obiektyw. To organizator tej eskapady, trzydziestoośmioletni Leszek Ciborowski.
Dzień wcześniej ukrył na kutrze swoją żonę, sześcioro dzieci oraz dwóch kolegów syna (braci Ryszarda Kullę i Jana Kirscha) i wypłynął z portu w Świnoujściu, by więcej tu nigdy nie wrócić.
Przez morze
Bornholm oddalony jest od Polski o sto kilometrów. To kilka minut lotu odrzutowcem. Dlatego w pierwszych, spektakularnych ucieczkach w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku biorą udział głównie wojskowi piloci. Pierwszym jest ppor. Franciszek Jarecki z 28. Pułku Myśliwskiego w Redzikowie pod Słupskiem. 5 marca 1953 roku podczas ćwiczeń uprowadza na Bornholm nowoczesnego wówczas myśliwca MiG-15. Ląduje na tymczasowym lotnisku w okolicach Rønne i od razu staje się bohaterem. (Od generała Władysława Andersa dostaje Krzyż Zasługi, a od prezydenta USA Dwighta Einsenhowera obywatelstwo amerykańskie).
Trzy miesiące później kolejnego MiG-a porywa ppor. Zdzisław Jaźwiński z 41. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Malborku. Ląduje w szczerym polu, uszkadzając przy tym maszynę.
25 września 1956 kolejna ucieczka na wyspę. Tym razem por. Zygmunt Gościniak z 25. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego z Zegrza Pomorskiego porywa pilotowany przez siebie samolot Lim-2, który zostaje uszkodzony podczas lądowania, ale sam Gościniak wychodzi z tego bez szwanku.
Uciekają uprowadzonymi kutrami, gumowymi łodziami, a nawet kajakami. Raczej pojedynczo niż grupowo. I zawsze witani są na wyspie ciepło i z otwartymi ramionami.
W lutym 1957 kutrem Dar-48 uciekają z Darłowa bracia Włodzimierz i Józef Głąb. Po wypłynięciu z portu zamykają załogę kutra w kubryku na dziobie i kierują się na południe wyspy. Po przypłynięciu do Nexø proszą o azyl polityczny.
W lipcu 1958 o to samo prosi trzech rybaków ze Świ-34, a w lutym 1959 – jeszcze dwóch ze Świ-43.
W lipcu 1961 ze stojącego na kotwicy pasażerskiego statku Mazowsze wyskakuje trzech mężczyzn. Próbują wpław dotrzeć do wyspy. Udaje się to tylko jednemu, dwóch pozostałych tonie w Bałtyku.
W 1962 roku niezwykłego wyczynu dokonuje Jerzy Szymczak – dopływa na Bornholm kajakiem.
Na wyspie uciekinierzy są witani jak bohaterowie, bo Bornholmczycy wiedzą, że każda nieudana próba może zakończyć się wieloletnim więzieniem, a być może nawet śmiercią.
Wyczyn kapitana Sezka Ciborowskiego (jak go tutaj nazywają media) budzi w Danii ogromny podziw. Nikomu dotąd próba wyprowadzenia zza żelaznej kurtyny tak dużej rodziny się nie udała. O ucieczce Ciborowskiego pisze nawet w swojej kilkusetstronicowej książce „Flygtninge og indvandrere. 1850–1980” („Uchodźcy i emigranci. 1850–1980”) Henrik Lund. Zamieszcza zdjęcie rodziny stojącej na tle drewnianych skrzynek i pisze z podziwem: „W kryjówce tej zrobionej pośród rybackich skrzynek siedmioro Polaków spędziło mroźną noc. Dziesięć godzin płynęli do Rønne, a po przypłynięciu poprosili o azyl polityczny”.
Mig - 15 uprowadzony przez ppor. Franciszka Jareck- iego 5 marca 1953 roku podczas ćwiczeń 28. Pułku Myśliwskiego w Redzikowie pod Słupskiem.
Dwupłatowiec, którym szykanowany w Polsce pilot wojskowy Andrzej Krajewski doleciał na Bornholm razem z rodziną
W kryjówce
Ma piętnaście lat, gdy spod Warszawy przyjeżdża po wojnie z ojcem do Wolina. Małego poniemieckiego miasteczka na wyspie Wolin.
Zaczyna jako rybak na łodzi, potem jest szyprem na kutrze i kapitanem promu pływającego po Odrze. W 1966 roku o Leszku Ciborowskim robi się głośno. Zostaje jednym z trzech w Świnoujściu prywaciarzy rybackich. Kupuje na kredyt ściągnięty z Anglii zdezelowany kuter rybacki. Od tej pory łowi ryby na własny rachunek, spłacając spółdzielni zaciągnięty kredyt w naturze – złowionymi rybami.
Wychodzi na prostą. Wtedy pojawiają się kłopoty. Spółdzielnia Certa, monopolista na rynku, nie chce skupować ryby od Ciborowskiego, a innych możliwości sprzedaży nie ma. Grozi mu bankructwo, tak jak dwóm pozostałym prywaciarzom, których w podobny sposób wykończono.
– Nie dam się zniszczyć – zapowiada rodzinie.
W listopadzie 1968 roku po raz pierwszy mówi rodzinie, że planuje ucieczkę na Zachód. (Wiedzą o tym tylko najstarsze dzieci – Zdzisław i Barbara). Kryjówkę w skrzynkach ustawionych na lewej burcie przygotowuje ze Zdzisławem w czasie rejsu po Zalewie Szczecińskim.
Wszystko jest przygotowane na 5 grudnia. Tylko że wtedy trwają w porcie manewry Marynarki Wojennej. Akcja przesuwa się więc o jeden dzień.
Ma być tak, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. W piątek rano Krystyna wysyła dzieci do szkoły i gotuje im obiad. Po południu ubiera je ciepło i wychodzą razem na spacer do portu. Ciborowscy mieszkają przy ulicy Warszawskiej, a basen rybacki jest w Porcie Wojennym. Leszek przygotowuje tam kuter do rejsu i kompletuje załogę.
Krystyna z Bożeną, Andrzejem i Stefanem kryją się za portowym dźwigiem, czekając na sygnał od męża. W sterówce zapala się i gaśnie światło. To znak, że droga jest wolna.
Gdy Krystyna z dziećmi dociera na kuter, w kryjówce pomiędzy skrzynkami są już dwie jej starsze córki – Barbara i Krystyna oraz kolega syna – Jan Kirsch.
Żeby wypłynąć w morze, kuter musi najpierw przejść odprawę Wojsk Ochrony Pogranicza. Sprawdzają, czy na jednostce, ktoś się nie schował. Oficer WOP wchodzi z szyprem na mostek, sprawdza papiery, a żołnierza oprowadza po kutrze Zdzisław. Ładownia, bak, rufa, maszynownia, messa. Prowadzi go jak najdalej od skrzynek na burcie. Spada nawet ze schodów, by odwrócić uwagę żołnierza.
Potem wchodzi do maszynowni i czeka na sygnał, który ojciec przekaże z mostku. Dwa dzwonki telegrafem i odpływają od nabrzeża. Gdy są już na pełnym morzu, Zdzisław obejmuje wachtę przy sterze. Płynie na północny wschód kursem zero siedemnaście stopni.
Spokojni i zrelaksowani
List z prośbą o pomoc wysłałem do bornholmskiego muzeum w Rønne, które bada ucieczki z okresu zimnej wojny. Zapytałem o losy uciekinierów z kutra Świ-31, a Maria Tuniszewska Ringby przesła mi kopię artykułu sprzed pięćdziesięciu lat, opublikowanego w „Bornholms Tidende”. Reporter Erik Ohlendlager towarzyszył uciekinierom z Polski od soboty 7 grudnia do poniedziałku 9 grudnia i opisał to w reportażu.
Stąd wiadomo, że wpłynęli do Rønne o siódmej rano i że był to słoneczny, ciepły dzień.
Zacumowali naprzeciwko kościoła Świętego Mikołaja ze szpiczastą kopułą. Kuter rzucał się w oczy, bo była to w porcie jedyna jednostka pomalowana na żółto.
Być może dlatego zainteresował się nią policjant, który przyjechał na rowerze. Kapitan wyprowadził na pokład dzieci i powiedział po niemiecku, że uciekł z komunistycznej Polski. Wtedy policjant wezwał przez radiotelefon posiłki. I pod kutrem zaparkowały radiowozy. Gdy o uciekinierach zrobiło się głośno w miasteczku, na nabrzeże przyszli ich zobaczyć z bliska dziennikarze, fotoreporterzy i zwykli ludzie.
Kapitan Ciborowski powiedział, że nie chciał żyć dłużej w komunizmie i że bał się o najstarszego syna (siedemnastoletniego Zdzisława), który miał trafić do wojska. Ostateczną decyzję podjął w sierpniu po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.
Opowiada, jak stojąc przy sterze cały czas myślał o żonie i dzieciach marznących w kryjówce na burcie. Chwali ich, że tak dzielnie znieśli te niedogodności.
– Przez ostatnie czternaście dni nie zmrużyłem oka, bo myślałem o tej niebezpiecznej wyprawie – mówi reporterowi Erikowi Ohlendlagerowi. – To była wielka odpowiedzialność. Gdyby nas złapali – ja i moja żona trafilibyśmy do więzienia na wiele lat, a nasze dzieci zostałyby same.
„Siedzą wokół stołu z asystentem kryminalnym Knudtem Rohmannem. Wyglądają teraz na spokojnych i zrelaksowanych” – notuje reporter. „Na policjancie zrobili dobre wrażenie, ale bliższy kontakt jest niemożliwy z powodu bariery językowej”.
W sobotę wieczorem Ohlendlager towarzyszy uciekinierom w pierwszym spacerze po portowym miasteczku. Rønne robi na nich wielkie wrażenie. Dziwią się ogromnej ilości samochodów, oglądają kolorowe wystawy sklepów. „Mówią, że w Świnoujściu też są duże wystawy, tylko nic na nich nie ma” – pisze reporter. „Wszystko dla nich jest nowe. Młodsi zwrócili uwagę na młodzież w ich wieku, że jest bardzo ładnie ubrana. Byli przekonani, że wszyscy młodzi są bardzo bogaci, bo mogą chodzić ubrani, jak tylko chcą”.
W niedzielę – redakcja „Bornholms Tidente” organizuje im wycieczkę wokół wyspy.
W gazecie są zdjęcia z pobytu w ruinach zamku Hammershus i z odwiedzin w mieszkaniu pani Rasmussen – tłumaczki polskiego pochodzenia.
Ohlendlager pisze, że mimo bariery językowej dzieci Ciborowskich i Rasmussen świetnie się dogadują. „Wystarcza im do tego kilka angielskich słów, ręce i bardzo bogata mimika”.
„Bornholm zaprezentował się z najlepszej strony. Polacy nie potrafią jednak ukryć strachu przed tym, jak potraktuje ich duńskie państwo i jaka przyszłość ich spotka” – pisze reporter „Bornholms Tidente”.
Jest jeszcze informacja, że w poniedziałek, 9 grudnia wieczorem weszli na prom pasażerski „Rotna” i odpłynęli do Kopenhagi.
Tu wszystkie tropy się urywają.
W lipcu 1961 ze stojącego przy Bornholmie na kotwicy pasażerskiego statku Mazowsze wyskakuje trzech mężczyzn i próbuję dopłynąć do wyspy. Udaje się to tylko jednemu. Pogrzeb dwóch pozostałych odbywa się w Tejn na Bornholmie.
Stefan
Nie mieszka już w Danii. Można go odnaleźć przez wyszukiwarki teleadresowe. Ma sześćdziesiąt jeden lat, trzy dorosłe córki i mieszka z żoną w Chicago, stan Illinois. – To, co tatuś wtedy dla nas zrobił, było wyjątkowe – mówi przez telefon. – Wszyscy go za to podziwialiśmy.
Pamięta, że rano poszedł do szkoły, a gdy po południu chciał obejrzeć w telewizji Klossa, to nie było już telewizora. Podobnie było z radiem, maszyną do szycia, szklankami, sztućcami. Potem się dowiedział, że wszystko było już wyniesione na kuter.
Gdy zrobiło się ciemno, mama ubrała go bardzo ciepło i powiedziała, że popłyną zaraz do babci.
– Skąd miałem wtedy wiedzieć, że ze Świnoujścia do Bielska-Białej kutrem dopłynąć się nie da? – mówi.
Pamięta, że ojciec czekał na nich w messie, otworzył ciężkie drzwi na zewnątrz i pokazał kryjówkę wśród skrzynek. Siedziały tam już jego dwie starsze siostry i jakiś obcy człowiek.
– Nic z tego nie rozumiałem, a nie mogłem zapytać, bo mama kazała być cicho.
Gdy podpłynęli do odprawy, wszyscy wsłuchiwali się kroki żołnierza penetrującego kuter i wpatrywali się w prześwitujące przez szczeliny w skrzynkach wędrujące światło latarki.
Wtedy jasność wpadła do ich kryjówki i zatrzymała się na moment na twarzy matki. Widział jak zamarła, jak stężała i przestała oddychać. Podniosła wolno palec do ust i cichutko zasyczała: „ciiiiii”. I światło powędrowało dalej.
Słyszał ojca, jak obiecuje WOP-iście największego dorsza, jak tylko wrócą z łowiska. A potem zaczął klekotać silnik i w szparach od skrzynek powoli niknęły światła latarń Świnoujścia. Płynęli w ciemność, w przenikającym zimnie. Nie można się było bawić, rozmawiać. Czekali na niewiadomo co. I gdy drętwiały z zimna ręce, ojciec otworzył drzwi i zabrał ich do kuchni, na której stał garnek z gorącą zupą.
– Zrobiło się ciepło, jak na plaży latem, i wszyscy zaraz zasnęli. A potem obudziłem się w obcym mieście.
Było czysto i kolorowo, tylko nie mógł zrozumieć, co mówią do niego. Wszystko ich zachwycało, bo wszystko było inne niż w Polsce. Stał pod sklepem z młodszym bratem i oglądali dziwną maszynę. Gdy się wrzuciło do niej pieniążek, wylatywał z niej banan. I wtedy podszedł do nich starszy pan, wrzucił monetę, wypadł banan. Powiedział do nich coś, co zrozumieli: weźcie sobie chłopcy.
– Wiedziałem, że się dzieje coś bardzo ważnego, ale nie potrafiłem tego zrozumieć.
Pamięta jak schodzi szerokimi schodami z promu w Kopenhadze, trzymając mamę mocno za rękę. Na dole jest gorzej niż na Bornholmie, bo czeka na nich jeszcze więcej dziennikarzy i jeszcze więcej fotografów. Od błysków fleszy bolą go oczy.
– Od razu rzucili mnie do piątej klasy – mówi. – Żadnego tłumacza. Żadnej pomocy. Wszystko po duńsku, a duński w piśmie jest niezwykle skomplikowany. Mordowałem się, ale nic mi nie szło. Nie dawałem sobie z tym rady. Zraziłem się do nauki. Znienawidziłem szkołę.
Miałem pretensję do ojca, że tu jesteśmy. W wakacje wszystkie dzieci jeździły do dziadków, cioć, a my nikogo nie mieliśmy. Z Polską był kontakt wtedy, gdy tata złapał polską stację w radiu, albo przyszła pocztówka od kogoś. Tęskniłem. Za Polską, za Świnoujściem, za kolegami. Żyłem nadzieją, że kiedyś wrócę i wszystkich ich spotkam. Przez lata to było moje największe marzenie. Zastanawiałem się, jak wyglądają, co robią.
Do Świnoujścia mogłem przyjechać dopiero na początku lat osiemdziesiątych, gdy miałem już duńskie obywatelstwo. Odnalazłem wszystkich. Mieli rodziny, żony, dzieci. Nie było o czym z nimi rozmawiać. Bardzo tego przyjazdu żałowałem, bo straciłem piękne wspomnienia, ale przestałem tęsknić.
Wyprowadziłem się z domu. Pracowałem w warsztacie samochodowym, fabryce papieru, plastikowych okien. Jeździłem na ciężarówce.
Dziesięć lat mieszkałem w Polsce, dwadzieścia osiem w Danii, a od dwudziestu dwóch w Ameryce. Są tu ludzie z całego świata. Nic mnie tu nie dziwi.
Jestem handymanem. Zaczynałem od burzenia budynków, potem było malowanie wieżowców w Down Town w Chicago. Rzuciłem to, bo się do takich rzeczy nie nadaję. Mnie interesują silniki, motory i samochody. W pracy jeżdżę na ciężarówce, a jak mam wolne, to na harleyu.
Zjechałem całą Amerykę. Byłem już w każdym stanie. Znam wszystkie główne autostrady Ameryki.
Barbara
Nastolatka w minispódniczce ma dziś sześćdziesiąt sześć lat i jest już na emeryturze. Mieszka w małym domku w lesie w miasteczku Sande koło Frideriks Veak.
Lepiej mówi po duńsku niż po polsku. Ale w żadnym języku nie będzie rozmawiać o ucieczce.
Bożena
To samo jej najmłodsza siostra.
Ona najlepiej wtopiła się w Danię. Nosi dzisiaj duńskie nazwisko męża. Pracuje w Kopenhadze. Jest oficerem edukacyjnym duńskiej policji. Specjalność – resocjalizacja.
Jeździ po całym kraju odwiedzając zakłady karne. Szkoli w nich strażników więziennych.
Zdzisław
Z Kopenhagi przez cieśninę Sund najdłuższym mostem na świecie, w kierunku Goeteborga, na obrzeża szwedzkiej Skanii, blisko miasteczka Båstad, znanego z turniejów tenisowych. Gdzie autostrada zmienia się w szosę, szosa w szutrówkę, a ta w ścieżkę. Pod samym lasem, na wielkiej polanie, skąd widać zatokę Laholsbukten – dom Mariji i Zdzisława Ciborowskich.
W Polsce nazywają ich Szwedami, w Szwecji Duńczykami, a w Danii Polakami. Ona urodziła się w Czechach, on w Polsce. Ona wyjechała po Sierpniu 1968, on po Marcu 1968.
W domu mówią po duńsku.
– Nie mam złych wspomnień, ale do Polski nigdy mnie nie ciągnęło – mówi on. – Czuję się tam obco kulturowo, jakbym był w Hiszpanii. Tydzień, dwa – to jeszcze się wysiedzę, ale dłużej – to jest nie do wytrzymania. Mój dom jest tu – w Skandynawii. Mam skandynawską mentalność. Z Polakami czuję się obco.
– My nie jesteśmy ani Polacy, ani Czesi – mówi ona. – Nasza ojczyzna jest tam, gdzie aktualnie mieszkamy. Od północnej granicy Austrii aż po krąg polarny – to nasz dom.
On: – Z promu zawieźli wszystkich na posterunek policji. Przesłuchiwani byli tylko ojciec z matką, dzieci czekały na korytarzu. W południe dostali ciepły obiad, po południu trafili do pensjonatu, gdzie uciekinierzy czekali na azyl. Dużo Czechów, Greków, Turków, Jugosłowian, Pakistańczyków. Polaków – mało.
Bo marcowa fala dociera tu we wrześniu 1969 roku. Tylko że oni nie muszą uciekać z narażeniem życia. Ich się do wyjazdu zachęca.
(Dania przyjmuje trzy tysiące polskich Żydów. Zabraknie dla nich miejsca w pensjonatach, więc zostaną umieszczeni w 158-metrowym hotelowcu St. Lawrence, stojącym w kopenhaskim porcie. Kilkaset rodzin zamieszka tam w kabinach 2 metry na 6 w oczekiwaniu na decyzję o ich dalszych losach).
Ona: – Byłam najszczęśliwszą osobą w Danii, bo co sobie wymyśliłam, to mogłam tu robić. Nikt mnie nie pytał, kim jest mój ojciec i czy należy do partii.
On: Mieszkaliśmy wszyscy na kupie. Cała nasza rodzina w jednym hotelowym pokoju. (Rysiek Kulla i Janek Kirsch – w osobnych.) Wszystko dostarczał nam Czerwony Krzyż. Na zakupy brali nas do Dhals Vaerehus, wielkiego kopenhaskiego domu towarowego. Ubierali od stóp do głów. Karmili i dawali kieszonkowe na papierosy. Od razu żyło się tu jak w bajce. Pełne sklepy, niczego nie brakuje, nie kradną, nie oszukują, nie poniżają. Traktują wszystkich po ludzku. Nawet z policjantem można na ulicy pogadać. Człowiek się szybko do normalności przyzwyczaja.
Ona: Dostałam pozwolenie na pracę, mapę Kopenhagi, budzik, słownik duńsko-rosyjski. Resztę trzeba było sobie samemu załatwić.
On: Zaczynałem jako frezer i tokarz w fabryce. Brałem każdą pracę, żeby się zakotwiczyć, uczyć języka i samemu układać życie. Poznałem Mariję, usamodzielniłem się i wyprowadziłem od rodziców. W 1970 roku wyjechałem do pracy do Kanady. Bardzo mi się tam podobało, ale wróciłem do Danii, bo Marija na mnie czekała.
Ona: W 1971 rzuciliśmy monetą. Wypada reszka. Bierzemy ślub.
On: Służbę wojskową odbyłem w lotnictwie. Namawiali, żebym został na zawodowego. Nie chciałem. Pracowałem jako taksówkarz i kierowca ciężarówki. Prowadziliśmy duże gospodarstwo, hodowaliśmy świnie. Potem kupiliśmy ten dom w Szwecji. (Szwecja to Kanada Europy). W stodole mam sportowy samolot, przed domem łąkę-lotnisko. Po co miałbym wracać do Polski?
Andrzej
O Andrzeju Zdzisław mówi, że zapłacił najwyższą cenę. Miał dziewięć lat, gdy zamieszkał w Danii. Nie zaakceptował zmiany. Nie dał się wchłonąć. Gdy miał trzynaście lat, pierwszy raz uciekł z domu. Potem było już gorzej. Nie skończył szkoły, nie ma zawodu. Bez stałej pracy. Kiedyś mieszkał w Hillerød na północy Danii, a teraz nie wiadomo gdzie, bo zerwał kontakty z rodziną. Nie przyjechał nawet na pogrzeb matki w 2006 roku.
Krystyna
Mieszkała w Kopenhadze, pracowała w biurze. Zmarła w 1999 roku. Dwa tygodnie przed ojcem. Pochowana w Kopenhadze, ale Zdzisław przeniósł urnę z jej prochami do Båstad.
Ryszard
Jest najbliższym przyjacielem Zdzisława. Mieszka za rogiem. Znają się od dzieciństwa. W 1968 roku pracował w odlewni koło cmentarza.
Kiedy okazało się, że Ciborowscy będą potrzebowali pomocy, Zdzisław przyszedł właśnie do niego. (Ryśkowi ufałem bez granic – mówi dziś Zdzisław).
Tylko że Rysiek prosił, by zabrać też jego o sześć lat starszego brata – Jana Kirscha. (Jan był magazynierem w rybackim przedsiębiorstwie Odra). Obaj są synami osiadłej w Świnoujściu Niemki. Obaj wychowywali się bez ojców. (Ojciec Jana zginął na froncie wschodnim).
– Rysiek miał marzenia, ale nie potrafił im sprostać – mówi dziś o nim Zdzisław.
Po dotarciu do Danii każdy poszedł w swoją stronę.
Rysiek pracował w fabryce okiem plastikowych. Poznał dziewczynę z Poznania – Longinę. (Mówi o niej Gina). Ślub w roku 1972, rozwód pod koniec lat siedemdziesiątych.
W 1973 roku urodziła się ich jedyna córka.
Olivia mieszka w Toronto, jest trenerem jogi.
„Ojciec tęsknił za Polską. Każdą wolną chwilę spędzał w Polsce. Później przestał, bo miał zakaz. Nie wiem, dlaczego, bo byłam dzieckiem” – odpisuje na komunikatorze.
„Nigdy nie pełnił w moim życiu roli rodzica, ale zawsze wiedziałam, że mnie kocha i jest bardzo dumny ze mnie – pisze Olivia. – Przyjeżdżał po mnie pociągiem, co drugi weekend. Nie miał pieniędzy, więc wszędzie chodziliśmy pieszo. Dzięki niemu poznawałam każdy zakamarek Kopenhagi. Podczas tych spacerów słuchał moich dziecinnych opowieści.
Kochał naturę i bardzo był dobry dla zwierząt. Gdy znalazł ptaka ze złamanym skrzydłem, brał go do domu i się nim opiekował”.
„Pił?”.
„Był alkoholikiem, ale dla mnie zawsze bardzo uprzejmy. Zachowywał się w najlepszy sposób. Czułam jego miłość, choć fizycznie go przy mnie nie było. Wiem, że mnie kochał i byłby szczęśliwy, gdyby wiedział, że o tym mówię.
W Danii żył z zasiłków. Nie wiodło mu się najlepiej. Wyjechał więc do Ameryki. Przez pięć lat pracował na czarno w Nowym Jorku. Tam poznał drugą żonę. Rozwiódł się z nią, gdy wrócili do Danii.
W 1994 roku miał wylew. Przestał pić. Na rok. Przewrócił się na ulicy w Kopenhadze, uderzył głowę o chodnik, stracił przytomność. Zamiast pójść do szpitala, poszedł do domu. Wiedział, że może umrzeć, ale nie chciał lekarza. Tak mi opowiadał jego kumpel od wódki. Umarł we własnym domu”.
Jan
Zmienił imię. Nazywa się teraz Hans. Ma 74 lata, mieszka USA. Hrabstwo Washington, stan Maine.
Po upadku komunizmu wrócił do Polski. Mieszkał w Świnoujściu. Chciał robić biznesy, ale nic z tego nie wyszło. Wytrzymał dwa lata. Wrócił zniechęcony – Wyleczyłem się z Polski – mówił.
Potem ogłosił, że wyjeżdża do Stanów. – Jak najdalej od ludzi – powiedział Stefanowi, gdy jeszcze odpowiadał na jego telefony. Zaszył się w Maine, które jest światową stolicą czarnych jagód i tak dzikie jak polskie Bieszczady.
Mieszka na odludziu. Fotografuje koty i psy.
Pływa łódką na ryby. Dokarmia dzikie ptaki.
Sylwestra spędził we własnym domu z żoną – Grażyną. Ona – w czarnej sukience z gołymi plecami, on w smokingu z czerwoną muchą. Tyle można zobaczyć na zdjęciach na jego profilu facebookowym.
8 kwietnia 2017 zamieścił zdjęcie z podpisem, który przypomina credo życiowe:
Nie żyj dla swojego kraju.
Żyj dla siebie i swojej miłości.
Wróć do swojego domu.
Pocałuj tego, kogo kochasz.
Odpocznij.
Bądź zawsze szczęśliwy.
Czy zastanawiał się Pan, kim byłby, gdyby nie wsiadł na kuter w 1968? – zapytałem na Messengerze.
Nie odpowiedział.
– On jest ostatnio na cały świat obrażony, na moje listy też nie odpowiada – mówi Stefan.
Leszek i Krystyna
– Nie jestem złodziejem – mówił dziennikarzom po przypłynięciu na Bornholm. – Cała rodzina jest nastawiona, by ciężko na kutrze pracować, żeby spłacić cały nasz dług.
Od początku miał plan, że będzie dalej rybakiem. Chciał zatrzymać kuter, sprzedawać ryby Duńczykom i spłacić cały kredyt w Polsce.
Tylko że spółdzielnia Certa nie chciała się na to zgodzić. Domagali się spłaty całego zadłużenia na raz, i to kwoty znacznie wyższej niż im się należała. Świ-31 długo stał bezpańsko w porcie w Rønne, aż w końcu został przeholowany do Świnoujścia. Tam rozkradziony, zdewastowany i zlikwidowany. W latach siedemdziesiątych zgnił odstawiony w krzaki w kanale koło przeprawy w Karsiborzu.
Leszek zaczął pracować w fabryce Raihold jako tokarz. Mieszkał z żoną Krystyną w bloku przy ulicy Studsgaardsgade na północy Kopenhagi. Źle się aklimatyzował, tęsknił za Polską. Jeszcze w latach siedemdziesiątych podejmował próby przyjazdu do kraju. W polskim konsulacie w Kopenhadze postawili sprawę jasno: dadzą wizę, jeśli zrzeknie się polskiego obywatelstwa. Że to wielki błąd, okazało się pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy po przejściu na rentę chciał osiedlić się w Polsce na stałe. Więc musiał się starać o pozwolenia jak każdy obcokrajowiec.
„Mieszkam w Danii od 1968 roku, ale tutaj czuję się obcy. Uważa się nas za drugorzędnych obywateli, prawie wszędzie można odczuć, że się jest niepożądanym. Nie byłem żadnym politycznym uchodźcą, czuję się Polakiem i chciałbym ponowne zamieszkać w kraju” – napisał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (kwestionariusz dla cudzoziemców składających podanie o pozwolenie na pobyt stały w PRL).
Odmówili. To kara za ucieczkę z PRL i za to, że wystąpił o azyl polityczny. Odwołał się.
„Po dwudziestu latach mieszkania wśród obcych odpokutowałem za wszystko, bo wcale nie należy do przyjemności mieszkać między obcymi, którzy uważają siebie za lepszych” – pisał. Wniosek poparł wydział konsularny ambasady PRL w Kopenhadze. „W środowisku duńskiej Polonii cieszy się dobrą opinią. (Nie zajmuje się działalnością polityczną).” – napisali.
Osiedlił się już po upadku komunizmu. Kupił dom na wyspie Wolin i sprowadził żonę – Krystynę. Polską, podobnie jak Danią, jest rozczarowany.
– On chciał wrócić do Polski, ale roku 1968, a tego zrobić się nie dało – mówi Zdzisław. – W Danii czuł się izolowany, bo uważał się za Polaka, a w Polsce to jego izolowali, bo brali go za Duńczyka.
Do śmierci mieszkał w Wolinie. Umarł na raka w kwietniu 1999 roku.
Jego żona Krystyna żyła o siedem lat dłużej. Umarła na zawał. Miała 74 lata.
Jerzy
Trzydziestosześcioletni Jerzy Sztorc pełnił na kutrze obowiązki kucharza. Nie ma go na żadnym zdjęciu z Bornholmu. O ucieczce nic nie wiedział, ale coś przeczuwał. Podczas rejsu kilka razy przychodził do sterówki, pytał szypra, dlaczego jest tak nerwowo?
O wszystkim dowiedział się dopiero na pełnym morzu, koło Bornholmu, gdy z kryjówki w skrzynkach wyszli żona i dzieci Ciborowskiego. – My nie będziemy wracać – powiedział wtedy szyper. – Albo płyniesz spokojnie z nami, albo zamykamy cię w kubryku. A jak będą problemy... – i poklepał się po pasku, za który wetknięty był pistolet do wystrzeliwania ratowniczych rakiet.
Problemów nie było.
„Nie mógł nic zrobić. Musiał się pogodzić z tym, że uciekinierzy mieli przewagę” – pisał o nim Erik Ohlendlager.
Gdy Ciborowscy świętowali w Rønne swój pierwszy dzień wolności, on siedział na zacumowanym w porcie pustym kutrze. Zawieźli go potem na komisariat przy Sankt Mortens Gade. Policjantom powiedział, że chce wrócić do domu, do żony i dzieci. Prosił, by poinformowali polską ambasadę, żeby pomogli mu w powrocie.
Był zdziwiony, że go nie aresztowali, puścili wolno. Dostał pokój w tym samym hotelu, gdzie zakwaterowano resztę Polaków. W poniedziałek wieczorem wyruszył do Kopenhagi tym samym promem co oni. Im Duńczycy wykupili kabiny pasażerskie, więc noc spędzili w kojach, jemu polska ambasada dostarczyła najtańszy bilet promowy, więc spędził noc na twardym fotelu.
Trzydzieści lat później, w latach dziewięćdziesiątych, spotkał go na ulicy w Wolinie Leszek Ciborowski. Skarżył się kapitanowi na los. Mówił, że mu się nie wiodło. Po powrocie żona miała do niego największe pretensję, że wrócił, zamiast zostać na Zachodzie i sprowadzić tam całą rodzinę. Zanim go zostawiła, próbował ten błąd naprawić w Anglii. Chciał zwiać z kutra, ale załoga go powstrzymała. Wrócił do kraju i trafił za kratki.
– Popełniłem największą głupotę w życiu, że z wami wtedy nie zostałem – powiedział na pożegnanie.
Zmarł w 2006 roku.
***
O czwartej rano ruszamy z Båstad do Ystad, stamtąd o 8.30 promem do Rønne. Półtorej godziny później przez panoramiczne okna pokładu pasażerskiego widać białe ściany i szarą kopułę kościoła Świętego Mikołaja.
Miasteczko leży na niewielkim wzniesieniu. Wystarczy się tam wdrapać, by na port patrzeć z góry.
– Stamtąd przypłynęliśmy, tam zacumowaliśmy, tu przyjechał ten policjant rowerem – tłumaczy Zdzisław Ciborowski, który wrócił tu pierwszy raz po pięćdziesięciu latach.
Kręcimy się po uliczkach pełnych szachulcowych kamienic, domów kupców i rybaków.
Szukamy śladów sprzed pół wieku. Hotelu „Dana” – w którym zakwaterowano uciekinierów – dawno już nie ma i nikt nie potrafi wskazać, gdzie był.
Nikt nie słyszał o pochodzącej z Polski i mieszkającej w Knudsker pani Rasmussen ani o opiekującym się uciekinierami policjancie Rohmannie.
W redakcji „Bornholms Tidende” przy Norregade nic nie wiedzą o reporterze Eriku Ohlendlagerze i nie znają historii ucieczki Ciborowskich. Mają ważniejsze sprawy, muszą złożyć nowy numer.
Przy Sankt Mortens Gade nie ma już komisariatu, w którym odbywały się przesłuchania, jest natomiast muzeum miejskie. Można zobaczyć tu model promu „Rotna” (w skali 1:100), którym odpłynęli do Kopenhagi, i przeczytać w sali poświęconej ucieczkom, że Bornholm był wyspą wolności, którą znalazło 120 uciekinierów.
O tej najważniejszej dla nich, która zmieniła ich życie, jest tylko jednozdaniowa wzmianka i ogólna informacja o losach wszystkich uciekinierów.
„Niektórzy z nich stali się chwilowymi gwiazdami, zintegrowali się w nowych krajach, zdobywali wykształcenie i założyli rodziny. Innym nie udało się odnaleźć tej ziemi obiecanej i lepszego życia.”