Dziewczyny nie podają stawek

Upiornym etapem pracy przy projektach jest nie deadline, a pytanie, ile chcę za to pieniędzy. Kobiety nie mogą tego z siebie wydusić. Mówię także o sobie.

IMG-4762.jpg

Dzwonię do znajomej lektorki, prowadzącej także konferencje.
– Blanka, poprowadziłabyś dla nas spotkanie branżowe? Ile byś za to chciała?
– No nie wiem, a ile możecie dać?
– Muszę znać twoją stawkę, żeby umieścić ją w budżecie, który oddaję dziewczynie zbierającej to wszystko do kupy. Co wpisać?
– Nie wiem, zależy, ile na to macie, dopasuję się. Przecież to nie jest kwestia życia i śmierci. Fajnie, że będziemy znów razem pracować. 
Próbowałam jeszcze raz, ale nie mogłam ustalić tego honorarium, więc przekazałam organizatorce, że czekamy ciągle na odpowiedź prowadzącej. 

– No tak, kobieta, czyli normalka. Pewnie chce pracować, bo projekt jest wartościowy, a pieniądze nie są przecież najważniejsze. Zaproponujmy jej standardowe dwa tysiaki, bo inaczej będziemy czekać na decyzję jeszcze kilka miesięcy – usłyszałam. 

To, jak męcząca jest ta niemożność wydobycia stawki, zrozumiałam dopiero, kiedy zaczęłam sama szukać ludzi do projektów. Nie świadczy ona wcale o czymś fajnym: skromności, elastyczności i chęci wyjścia naprzeciw. Spowalnia sprawę, która powinna iść do przodu. A dlaczego mówię o kobietach? Z doświadczenia. Sama stresuję się rozmową o pieniądzach, wiele dziewczyn podobnie. Mężczyźni częściej mają konkretne wymagania, i dobrze. 

– Myślę, że ciężko się rozmawia, bo każda się boi, że powie za wiele i nie będzie miała pracy w ogóle. To efekt sytuacji, w której siły są bardzo nierównie i wie się, że za tobą czeka sznureczek chętnych do wykonania jakiejś pracy za darmo, „dla doświadczenia”. A pracodawcy niekoniecznie idzie o kompetencje – tłumaczy Renata, dziennikarka. 

Poziom wykonania się nie liczy? Mam nadzieję, że jednak tak. Tylko czasem trudno zbalansować na szybko wszystkie dane i wymyślić właściwą gażę. Nie jest to wyłącznie pensjonarska skromność. Budżety projektów są tak różne, że moje wynagrodzenie za jeden może być całym budżetem innego. Ale ponieważ jest ciekawy i daje jakieś możliwości rozwoju, kontakty, będę mogła się nim pochwalić – chcę wziąć udział. Więc liczyć godziny, które mi to zabierze, zrobić research dotyczący honorariów wśród ludzi z branży? Po kilku próbach przestałam pytać niektórych znajomych o średnią stawkę, bo odlatują. Podają sumy w kosmosu, pięć–dziesięć razy większe od tych, które mi przychodziły do głowy. Aż tak ze mną źle? Chyba tak, bo koledzy przychodzą z pomocą. Radzą, żebym „nie sprzedawała się za tanio”, „wysoko się ceniła”, „nie była frajerką” i tak dalej. Szczególnie faceci mocno się nakręcają tym coachingiem i tygodniami wracają do tematu, motywują. Potem się dowiaduję, że sami boją się poprosić o podwyżkę, a jako szefowie płacą ludziom grosze. Rynkowa odmiana manspellingu. 

Bo pieniądze to potężne tabu. Piszę o różnych sprawach. Ale właśnie przy temacie negocjowania zarobków rozmówcy najczęściej proszą o anonimowość. Zarabiać mało to wstyd, ale wstyd też powiedzieć, że pracuje się, żeby mieć pieniądze. Co innego z powołania – to wygodne dla pracodawcy. Niektórzy oczekują właśnie takiej postawy. I składają propozycje pracy za bardzo niską, symboliczną stawkę. Mała firma bierze udział w targach i tyle na to wydaje, że za obecność specjalisty na stoisku może dać już tylko trzydzieści procent rynkowej wartości jego czasu. Początkujący malarz chce, aby o nim mówiono jeszcze przed pierwszym wernisażem, dlatego szuka osoby, która go wypromuje, ale niestety, może za to zapłacić tylko minimalnie. Dlaczego nie jest to ok? Jeśli nie stać mnie na wycieczkę do Nowego Jorku, to na nią nie jadę. Nie idę do biura podróży oświadczając, że mam na to tylko sto złotych i za taką cenę mają mi tę wycieczkę sprzedać, bo przecież bardzo chcę jechać. Mały budżet nie sprawia, że cena usługi musi automatycznie spaść na tyle, żeby mógł ją kupić każdy, kto ma na to ochotę.

Ale wymuszone kompromisy są ciągle normą. Nie biorą się tylko z gry rynkowej i strachu, że „znajdą kogoś innego”. Boimy się też, że ceniąc się zbyt (!) wysoko wyjdziemy na zarozumiałe i oderwane od rzeczywistości. Fakt, że chcę się utrzymać ze zleconej pracy – to przyziemne. Ale to, że właściciel firmy na niej zarobi – normalne, przecież po to to robi. – Myślałam, że tylko ja mam ten problem. 20 lat pracowałam na etacie w wydawnictwie i nie musiałam negocjować stawek. Potem przeszłam na freelans i się zaczęło. Wydaje mi się, że moja praca nie jest wiele warta, zatem nie mogę oczekiwać, że ktoś tyle za nią zapłaci. Nie przejdzie mi przez gardło kwota, która jest stawką rynkową. Więc myślę: powiem mniej – tłumaczy Mariola. – Kolega, dla którego pracuję, zwrócił mi uwagę, że moje stawki są superniskie. Skonsultowałam z innymi osobami, które wykonują podobną pracę, wybadałam też klientów i okazało się, że faktycznie tak jest. Próbuję je teraz podnieść, ale ciężko mi to idzie. Zaniżam liczbę przepracowanych godzin, żeby nie wyszło dużo pieniędzy. Wiem, że to beznadziejne, kasy mi brakuje, a nie mogę dać sobie z tym rady. Na przykład, w ten weekend pracowałam i miałam od razu napisać klientom, ile czasu mi to zajęło. Ale zwlekam i zwlekam, pewnie znów obniżę trochę liczbę godzin. Innym razem powinnam zaproponować tysiąc, a napisałam 800 złotych i jest mi totalnie głupio, że tyle oczekuję. A na koncie debet.

– Ja się nie boję negocjować. Nie lubię pracować, dlatego podaję taką stawkę, żeby mnie nie zatrudnili, a oni zatrudnią – żartuje Anna, kierowniczka w jednej ze szkół artystycznych. – Ale pracuję z osobami, które latami dostają takie same pensje. Boją się rozmów o pieniądzach, negocjacji, spotkań. Przynajmniej mają święty spokój, ich wybór. Ale jeżeli mój pracownik się mnie boi, nie potrafi ze mną negocjować, to z kim będzie umiał? Firmy też raczej nie obroni.

Więc dobrze, próbuję inaczej. Pytają mnie, ile chcę za zlecenie. Zaczynam klasycznie, że zależy to od budżetu całego projektu, dogadamy się i takie tam. Oni nic nie odpowiadają, tylko znów: ile chcę. Proponuję, żebyśmy wypracowali stawkę satysfakcjonującą dla obu stron. W odpowiedzi pada, że najważniejsze, jaka jest moja stawka i to jest priorytetowe. Cisną strasznie, nie pomagają, więc mówię, ile by to wyszło rynkowo: 3 tysiące. Zdziwienie. Reagują od razu: „Niestety, na to mamy tylko 700 złotych, zrobisz to za tyle?”. Po co więc wypytują o moją stawkę, skoro wiedzą, że mogą zaoferować za pracę tak niewielkie pieniądze, ignorując też odpowiedź, na której tak im zależało? Albo dzwoni znajomy i w pierwszym zdaniu słyszę, że go na mnie nie stać. A potem, że ma dla mnie zlecenie i ile za to chcę. W takiej sytuacji to on powinien powiedzieć, ile może zapłacić. – Wstydzą się, że wyjdą na dziadów, więc robią ruch wyprzedzający. Nie zaproponujesz normalnej stawki, kiedy wiesz już, że nie mają kasy. Wiele razy byłam w podobnych sytuacjach i nie mogę zrozumieć takiego podejścia. Jeśli mamy mało kasy, to od tego zaczynamy rozmowę, a nie zgrywamy poważnych graczy, dla których punktem odniesienia są wynagrodzenia rynkowe – śmieje się Dorota, specjalistka od PR. – Poza tym może trochę za duży ciężar negocjacji przerzuca się na zleceniobiorcę? Oznacza to duży stres, rozmowa nie jest partnerska. Dlaczego zawsze to osoba, której proponuje się robotę, ma jako jedyna wychodzić ze stawką? Przecież to pracodawca lepiej zna swój budżet, swoje możliwości – niech sam gada. Boi się, że da za dużo? Nie zna dobrze rynku? Niech zaryzykuje. Bo jeśli jedyną stroną wykładającą na stół swoje warunki ma być pracownik, to nie jest to układ fair, nie wychodzi mu się naprzeciw.

– Nie przedstawię ci tu badań, bo nimi nie dysponuję. Ale z wieloletniego doświadczenia wiem, że problem dotyczy przede wszystkim kobiet. Tak po prostu jest. To wielkie obciążenie, z którym dużo dziewczyn ma problem, i naprawdę im współczuję, mimo że i mnie psuje to krew i bywa mocno upierdliwe – dodaje Małgorzata, właścicielka firmy eventowej. – I nie mówię tu wyłącznie o szarych myszkach siedzących w kącie, ale i kobietach z pozycją, rozpoznawalnych w swoim środowisku i często także znanych z mediów, z jakimś konkretnym dorobkiem. Po prostu pieniądze, jakie się płaci, są tak różne, często uznaniowe i wynikające z sympatii i wspólnej pracy przy innych rzeczach, że ciężko ustalić jedną stawkę. Nie dziwię się, że ciężko ją wyczuć, ale ja jako zatrudniająca też czasem jej nie znam, więc pytam. 

Podobnie w branży artystycznej. – Z mojego doświadczenia jako pracodawcy wynika, że to mężczyźni częściej negocjują swoje wynagrodzenie, czasem od razu zastrzegając, że nie wejdą na plan za mniej niż ileś tam złotych. Zdarza mi się natomiast, że kobiety albo się boją powiedzieć, ile chciałyby zarabiać, albo podają stawki, które są poniżej rynkowych w obawie, że podanie wyższej kwoty spowoduje ich odrzucenie. Gdy podczas rozmowy o pracę słyszę, że wynagrodzenie nie jest „aż tak istotne”, zapala mi się lampka alarmowa. Wynagrodzenie jest istotne. Jeżeli ktoś w jasny sposób nazywa swoje kompetencje i warunkuje wynagrodzenie od rodzaju i intensywności wykonywanych zadań, to taka osoba budzi we mnie zaufanie jako ktoś, kto zna się na swojej pracy – tłumaczy Natalia, producentka filmowa. – Tym bardziej serdecznie namawiam do mówienia wprost o oczekiwanym wynagrodzeniu i warunkach współpracy. Jako pracodawca prowadzę takich rozmów bardzo dużo i otwarte negocjacje traktuję jako naturalny element procesu doboru ekipy i współpracowników. Jeżeli jest to debiut osoby na danym stanowisku, to ja staram się przejąć inicjatywę i proponuję możliwe warianty współpracy, dając czas do namysłu.

Trzeba więc przyjąć, że jesteśmy warte większych pieniędzy, niż z pierwszym odruchu mamy ochotę podać. I spokojnie się tego trzymać. Bo im dalej w las, tym będzie trudniej. – Ja ciągle myślę, że nie jestem jeszcze gotowa na większą kasę. Za małe doświadczenie i umiejętności. Przecież mogę się jeszcze czegoś nauczyć, zanim poproszę o podwyżkę. I tak pracuję już kilkanaście lat i sama widzę, że kręcę się w kółko, nie wskakuję na kolejny poziom zarobkowy. Dopiero kiedy się zorientowałam, że chłopaki, z którymi zaczynałam, są już znacznie dalej, zdałam sobie sprawę, że same jako kobiety cenzurujemy się i ucinamy sobie te zarobki – stwierdza Maja, wolny strzelec w kulturze. – Tylko jak z tym skończyć? Bo teoria to jedno, ale są też tak zwane „realia”. Postanawiasz sobie, że zmienisz taktykę, ale okazuje się, że świat uwielbia kobiety zaniżające swoje stawki. Im bardziej rynek się do tego przyzwyczaja, tym trudniej mu docenić naszą pracę i zapłacić za nią tyle, ile jest warta. Przekonałam się, że nawet ci, którzy są naszymi sprzymierzeńcami, nie dadzą nam więcej, jeśli nie powiemy, że tego chcemy. Więc mobilizacja!